„Historie takie zdarzają się rzadko – raz, dwa, góra trzy razy za życia, ale zdarzają się każdemu. Tak, każdemu! Każdemu? Każdemu! No, chyba że ktoś zupełną jest klęską, katastrofą i zapaścią. Ale i wtedy się zdarzają”.
Słownik samotności? Opowieść o miłosnym olśnieniu? Czy może wyznania arcymistrza rozpadu na temat dążenia do wielkiej miłości?
Przewrotna, dramatyczna i poruszająca historia. Główny bohater, niedoszły historyk sztuki, który całe życie spędził na obsesyjnym szukaniu miłości, poznaje młodziutką i olśniewającą Pralinę Pralinowicz – żywą kopię młodej kobiety z obrazu Albrechta Dürera, studentkę psychologii, kobietę ze wszech miar niepokojącą i tajemniczą, obdarzoną również „atletycznym” talentem literackim.
Niestety, szybko okazuje się, że burzliwy i ekstatyczny związek dwojga kochanków nie ma najmniejszej szansy na przetrwanie. Dlaczego? Czy dwójka bohaterów rzeczywiście pragnie miłości, czy raczej marzy o gwałtownym i efektownym rozstaniu? Kto tu kogo uwodzi, kto kogo zostawia, kto nad kim ma władzę? Czy Pralina rzeczywiście była miłością życia? I czy w ogóle była?
„Portret młodej wenecjanki jest bodaj najdoskonalszym pomieszaniem tego, co Pilch od lat uprawia: prozy beletrystycznej, dziennika, eseju, felietonu. Jest jednocześnie kpiarski i smutny, przerażony i euforyczny, zachwycony i gorzki, czuły i zrozpaczony”.
- Tadeusz Nyczek
Autor | Jerzy Pilch |
Wydawnictwo | Wydawnictwo Literackie |
Rok wydania | 2017 |
Oprawa | twarda |
Liczba stron | 184 |
Format | 12.5x19.5 cm |
Numer ISBN | 978-83-08-06299-9 |
Kod paskowy (EAN) | 9788308062999 |
Waga | 288 g |
Wymiary | 130 x 200 x 22 mm |
Data premiery | 2017.02.02 |
Data pojawienia się | 2017.01.13 |
Produkt niedostępny!
Ten produkt jest niedostępny. Sprawdź koszty dostawy innych produktów.
Na nową książkę Jerzego Pilcha czekałam z niecierpliwością. Gdy już trafiła w moje ręce, chciałam dozować sobie lekturę, by jak najdłużej móc się nią cieszyć. Nie udało mi się, gdyż pochłonęłam całość jednym tchem. To stary, dobry Pilch, za którego prozą nieco się stęskniłam.
„Portret młodej Wenecjanki” trudno jednoznacznie zakwalifikować pod względem gatunkowym. Mamy tu narrację i świat przedstawiony typowy dla epiki, ale jednocześnie pojawiają się fragmenty felietonistyczne, przypominające dziennik czy pamiętnik oraz krytycznoliterackie teksty.
Początkowo wydawać się może, że autor skupi się jedynie na postaci kobiety przypominającej Wenecjankę z portretu Durera. Bohater opętany uczuciem do niej wydaje się żyć tylko miłością, namiętnością, zazdrością i kontemplowaniem piękna oraz zdolności urodziwej kochanki. Szybko jednak okazuje się, że ten wątek to pretekst do wielu dygresji na ulubione przez Pilcha tematy – literatury, książek, czytelnictwa, sztuki, sportu i seksu.
Z tego też powodu odnajdujemy tu wiele interesujących artystycznych i filozoficznych kontekstów. Nieraz to poważne odniesienia, nieraz autor zdaje się nimi bawić albo prowokować odbiorcę.
W ogóle większość treści to gra, jaką Pilch prowadzi z czytelnikiem, jakby chciał sprawdzić granice jego wytrzymałości, tolerancji i wrażliwości. To gra jednostronna, bo jej efektów nie pozna, chyba że z recenzji, korespondencji czy podczas spotkań promujących książkę.
Czytelnik też ma ograniczone możliwości, bo nie podyskutuje z autorem podczas lektury, nie skonfrontuje swoich odczuć z jego intencjami i może jedynie zastanawiać się nad tym, co przeczytał. Tylko tyle i aż tyle, bo obok „Portretu młodej Wenecjanki” nie da się przejść obojętnie.
Ta książka to na pewno gratka dla miłośników prozy Pilcha. Znajdą w niej typowe dla pisarza elementy autobiograficzne (np. odniesienia do choroby Parkinsona) przemieszane z literacką fikcją; sporo tu autotematyzmu i refleksji na temat przeczytanych książek, sporo o dawnej sztuce, o współczesnym życiu i – oczywiście – o seksie, o którym raz autor pisze niemal lirycznie, innym razem wulgarnie.
I jeszcze język – pełen „pilchowszczyny”! Bardzo lubię ten styl, w którym powaga przeplata się z ironią i sarkazmem, kunsztowne, barwne zdania sąsiadują z prostymi frazami i równoważnikami zdania, poetyckość zaskakująco komponuje się z dosadnością i naturalizmem, a całość jest systematycznie wzbogacana przesadniami i gradacjami.
Taką prozę chłonie się wszystkimi zmysłami!
BEATA IGIELSKA
Ci, którzy po Portret młodej Wenecjanki sięgną bez wcześniejszej styczności z pilchową prozą, albo się srogo zawiodą, albo na skrzydłach zachwytu poszybują w niebiosa, i wrócą nieprędko. Zwolennicy hołdujący pilchowej frazie rutynowo parskną sobie wesoło, z czułością poklepując książkę, z braku fizycznej obecności autora obok. Zarys fabuły nakreślony na tylnej okładce Portretu ma się bardzo znikomo do treści zawartej wewnątrz. Albo nie, inaczej. Ma się całkiem trafnie, ale wyprowadza potencjalnego czytelnika w gęsty las, gdyż ten wyobraża sobie Bóg wie co, że będzie namiętność, napięcie, bohaterowie z krwi i kości. I dobrze sobie wyobraża, bo namiętniej być nie może, napięcie zatrzymuje sobie na własność nasz oddech, a bohaterowie, uwierzcie mi na słowo - żywsi nigdy wcześniej nie byli, ani nigdy później nie będą. Wytrawni znawcy pilchowej twórczości dostrzegą tutaj znane Jurka sztuczki, jak stałe powiedzonka, które brzmią niczym powrót do domu; jest psioczenie, na czym ten świat stoi, bo bez tego by się nie obeszło, klasyk; jest też ta przerażająca, i tak dojmująca autobiograficzność, jakiej jeszcze nawet u Pilcha nie było, w takim stopniu jeszcze nigdy - za którą tak bardzo Jurka lubimy. Ci, co dopiero w obrębie tego całego chaosu dopiero raczkują, odnajdą tutaj coś zupełnie nowego, diametralnie innego, co podzieli ich na dwa obozy, na grupę zachwytu i grupę zażenowania; Portret młodej Wenecjanki powieścią jest osobliwą, i z tym stwierdzeniem sprzeczać się nie wolno. A cóż jest nie tak z tym stosunkiem fragmentu tylnej okładki do zawartości środka? Portret jest swoistego rodzaju monologiem, ma formę zupełnie zaskakującą. Nie jest to powieść w sensie ścisłym. Portret to spowiedź człowieka walczącego z życiem, z miłościami, które go przy tym życiu utrzymują; spowiedź persony fascynująco skomplikowanej i skomplikowanie fascynującej. Zwykłego, szarego człowieka, który przesadził z samotnością.
Z okładki czytamy, że Portret młodej Wenecjanki jest historią niedoszłego historyka sztuki, który całe swoje życie biega za miłością. Jedna kobieta, druga kobieta, trzecia i dziesiąta, aż w końcu pojawia się ona, Pralina Pralinowicz, ta która wygląda jak młodziutka Wenecjanka z obrazu Albrechta Dürera - tajemnicza, nieokiełznana, nieprzewidywalna, zatrważająco piękna studentka psychologii. Poznają się na targach książki. Spadają w przepaść namiętności. Nie wiedzą, kto jest czyj. Czy on jest jej, czy ona jego. A może nie należą do siebie wcale. Brzmi intrygująco, bardzo obrazowo, plastycznie. Jak nie brzmi, a jak jest? Zależy od czytelnika, od jego wyobraźni, stopnia popadania w pewne tematy i umiejętności wyłapywania głównych myśli. Jak pisze Tadeusz Nyczek: „Portret młodej Wenecjanki” jest (…) pomieszaniem tego, co Pilch od lat uprawia: prozy beletrystycznej, dziennika, eseju, felietonu (…). Ci którzy oczekują klasycznego przykładu dzieła definiowanego jako proza, rozczarują się; gawędziarstwo Pilcha znajduje tutaj swój upust, nie błysnę, jeśli obedrę go z tajemnicy, i rzeknę, że pod głównego bohatera podszywa się on sam. Pilch, skupiony na miłościach przede wszystkim, za zasłoną swojego bohatera, przezeń niedokładnie nakreślonego, który kreśli się sam poprzez formę spowiedzi/dziennika/monologu - sama już nie wiem czego, sami zdecydujcie - opowiada historię, uwaga, znów nie błysnę - z życia wziętą. Jak w każdej swojej powieści, to prawda, oczywiście, tyle już razy naczytaliśmy się o wiślańskich drogach, krakowskich murach i warszawskich smutkach - tak, ale nigdy nie czynił tego tak ewidentnie, tak otwarcie. Rodzi się pytanie, na cóż więc ubierać życie w wymyślne otoczki, zamiast uczynić z tego kolejny, trzeci już dziennik, pociągnąć jeszcze kilka wątków, wylać kilka gorzkich słów, wyszłoby pięknie. Twórczość Jerzego opiera się na autobiograficzności, jak ja to lubię mówić, Pilchu z życia swojego uczynił swoją literaturę. Czy ta wyszukana zagadka, kurtyna, za którą ukrył się sam autor powieści, dostarczyć miała mu frajdy? Bo przecież zrobił to dla samego siebie, nikogóż innego - chyba nie sądził, że nabierze swoich czytelników. Mnie zaskoczył, bardzo, ale nie samym zabiegiem, do którego się uciekł, lecz naturalnością i lekkością swojego czynu. I teraz sprawa kluczowa - czy mi się to wszystko podoba?
Z sekundowym opóźnieniem, spowodowanym chwilą wątpliwości, przytakuję.
Cała recenzja tutaj:
http://www.books-silence.com/2017/01/przedpremierowo-tynk-nie-pek-ty-tak.html